Jerzy Skarżyński
- Urodził się Pan w piątek, trzynastego. Ale nie jest Pan przesądny?
- Nie. Trzynastka nigdy nie działała na mnie destrukcyjnie, nigdy się jej nie bałem. Ale zdarzają się różne sytuacje... Na przykład przedwczoraj miałem wystartować w Półmaratonie Warszawskim. Dostałem numer 1300 czyli trzynaście zero zero. Kontuzja uniemożliwiła mi start. Mimo wszystko nie chcę wiązać tego z numerem 13.
- Nie jest Pan szczecinianinem z urodzenia. Jaka była Pana droga do Szczecina?
- Mam 52 lata, z czego 33 mieszkam w Szczecinie. Przyjechałem tu w 1975 roku. Właściwie to znalazłem się w Szczecinie przypadkowo. Pochodzę ze Świebodzina i planowałem studiować we Wrocławiu. Jednak na zimowisku spotkałem grupę bardzo sympatycznych szczecinian i zadałem sobie proste pytanie: "Dlaczego nie Szczecin?" I w ten sposób rozpocząłem studia na Wydziale Budowy Maszyn i Okrętów Politechniki Szczecińskiej. Szybko jednak okazało się, że jeśli chodzi o technikę, najbliższa memu sercu jest technika… biegania.
Mój przypadek jest dowodem na to, że można rozpocząć wyczynowy trening w późnym wieku. Ja miałem 21 lat. Ci, którzy zaczynają nazbyt wcześnie, kończą wtedy zwykle swoje kariery. Na koniec studiów miałem już tytuł akademickiego mistrza Polski, a dwa lata później, jako zawodnik z klasą mistrzowską w maratonie, trafiłem do kadry narodowej i reprezentowałem nasz kraj. Kolejnym etapem były studia podyplomowe w Akademii Wychowania Fizycznego w Poznaniu, gdzie otrzymałem dyplom trenera.
Myślę, że moim życiem kieruje przeznaczenie. Zostałem sportowcem, mimo że rodzice mówili mi, abym zajął się "czymś uczciwym, a nie bieganiem". Kilka razy moja kariera wisiała na włosku. Oceniłem kiedyś, że jeśli w biegu na 5 km nie złamię bariery 14 minut i 30 sekund, skończę ze sportem i ruszę do pracy inżynierskiej. Na mecie zmierzono mi czas 14:25,7 czyli ledwie 4,5 sekundy zadecydowało o tym, że nie zrezygnowałem z treningów. Innym razem chodziło o maraton. Mogłem funkcjonować w sporcie wyczynowym tylko z klasą mistrzowską, czyli biegając go poniżej 2:18:00. W 1982 roku uzyskałem w Dębnie podczas mistrzostw Polski wynik 2:16:29. Udało się! Kolejny raz przekonałem się, że sport jest mi pisany. To jest moja pasja oraz przeznaczenie: biegać i propagować bieganie wśród innych. Robię, co lubię, więc żyć się chce!
- A nie ma Pan żalu do losu, że nie udało się z Igrzyskami Olimpijskimi w Los Angeles?
- Mam, ale też nie traktuję tego jako porażki. Po prostu szkoda, że polityka okazała się ważniejsza niż sport. Nie pojechałem tam, mimo że miałem wówczas nominację olimpijską. Żal mi straconej szansy, bo przez to nie mam statusu olimpijczyka, chociaż byłem w składzie reprezentacji, która miała tam wystartować.
Teraz także mówi się o ewentualnym bojkocie igrzysk w Chinach, dlatego przy okazji apel do polityków: „Ręce precz od sportu! Nie załatwiajcie swoich spraw kosztem sportowców!” Nie powinno się mieszać polityki do sportu, ale ja - jako pokrzywdzony wtedy przez politykierów - mam moralne prawo, by o tym głośno mówić!
- Co uznaje Pan za swój największy sukces?
- Na pewno cieszyłem się ze zdobycia medali mistrzostw Polski w maratonie, z ustanowienia rekordu Polski na 30 kilometrów, zwycięstwa w dwóch maratonach. Te ostatnie przyniosły mi też wymierne korzyści w postaci dwóch wygranych samochodów. Ale nie to jest najważniejsze. Myślę, że moim sukcesem było to, że zająłem się sportem, że dzięki bieganiu poznałem pół świata, i że swoją pasją zarażam teraz innych.
- Porozmawiajmy jeszcze o Szczecinie. Jaki jest Pana stosunek do tego miasta?
- Zakochałem się w Szczecinie po uszy. W latach osiemdziesiątych, kiedy jako maratończyk trafiłem do kadry narodowej, zacząłem jeździć po świecie. Naprawdę dużo podróżowałem. Byłem 5 razy w Japonii, 3 razy w Australii, w Nowej Zelandii, w Stanach, nie mówiąc o Europie, którą zwiedziłem prawie całą. Zawsze gdy wracałem, kiedy pociąg zbliżał się do dworca, brałem głęboki oddech i mówiłem sobie: "Nareszcie w domu!" A przecież wtedy wielu Polaków kupowało bilety tylko w jedną stronę!
Lubię Szczecin między innymi dlatego, że ma wspaniałe tereny do biegania. Przez jakiś czas mieszkałem w ośrodku dla sportowców na Torze Kolarskim. Cudowne warunki - Lasek Arkoński pod bokiem. Szczecin jest przepięknym miastem. Zwłaszcza w maju i w czerwcu, kiedy pojawia się zieleń, z której zresztą słynie.
- A które z zakątków naszego miasta lubi Pan najbardziej?
- Zdecydowanie Lasek Arkoński - najpiękniejsze miejsce na ziemi. I świetne warunki do biegania. Spotykam tam coraz więcej ludzi. Coraz częściej muszę pozdrawiać biegnących z naprzeciwka. Lubię też spacerować po Wałach Chrobrego i wokół Jasnych Błoni.
- Jakie jest Pana największe marzenie związane ze Szczecinem?
- Moim marzeniem jest to, żeby w Szczecinie organizowano maraton - wielkie święto sportu, a przede wszystkim biegaczy. Czy wiecie Państwo, że Szczecin jest teraz największym polskim miastem, które nie organizuje maratonu? Moda na tego typu imprezy biegowe jest trendem ogólnoświatowym, a my nie próbujemy nawet wsiąść do tego pociągu.
W Szczecinie mieszka dużo biegaczy, którzy byliby szczęśliwi mogąc brać udział w maratonie we własnym mieście. Mogliby tu raz do roku zapraszać sportowców z innych miast, z innych państw. To jest dopiero promocja miasta! Szczecin leży na uboczu Polski, przy samej granicy? To nie wada, to zaleta, którą trzeba umiejętnie wykorzystać! Przecież można tu zapraszać naszych sąsiadów, biegaczy z Niemiec, Danii czy Szwecji. I wtedy impreza miałaby charakter międzynarodowy. Mówienie o dobrosąsiedzkich więzach językiem sportu jest chyba najłatwiejsze?
- Czy z tym marzeniem wiąże się Pana hasło?
- Tak. Brzmi ono: "Rozbiegany Szczecin. I o to biega". To są słowa, które odzwierciedlają moje marzenia.
Szczecin, 1 kwietnia 2008 r.