Maciej Krzeptowski
- Jest taka żeglarska ballada, w której w refrenie są słowa: "Byle dalej, dalej, dalej...". Czy z Panem tak właśnie jest?
- Nie. Wypływając zawsze myślę o powrocie. Ziemia jest okrągła i niezależnie od tego, w którą stronę się płynie, jest coraz bliżej do domu. Oczywiście w podróży myślę przede wszystkim o tym, co dzieje się wokół. Ale jednocześnie cały czas gromadzę bogactwa, z którymi chcę do domu wrócić.
- A dom to...
- Dom to Szczecin. Kiedy pracowałem w muzeum na Wałach Chrobrego, z podróży przywoziłem zawsze jakieś zbiory geologiczne, przyrodnicze, bo jestem biologiem. Zawsze chciałem tymi swoimi skarbami dzielić się z innymi. Przecież nie wszyscy mają możliwość wyjazdu, a może nie wiedzą, że ich żywiołem jest podróż. To między innymi dla nich powstawały moje wystawy.
- A kiedy w Pana życiu pojawiło się marzenie o podróży?
- Przyjechałem na Pomorze jako mały chłopiec. Naturalnie z rodziną. Byłem najstarszy. Mieszkaliśmy na wsi. Były więc krowy, które trzeba było paść, był pies, który mi w tym pomagał. Wokół było mnóstwo nieużytków, gdzie przeżywaliśmy nasze pierwsze dziecięce przygody. I tam właśnie zaczęliśmy poznawać świat - odkrywać, co jest za lasem, co za polem, a co przy sadzawce. Myślę, że to wtedy pojawiła się u mnie potrzeba kontaktu z przyrodą. Stąd wzięły się studia przyrodnicze na uniwersytecie w Poznaniu. A potem do biologii doszło jeszcze żeglarstwo. Zauważyłem kiedyś ogromny plakat na drzwiach akademika. 50 nazw portów i napis: "Wszystkie te miejsca możesz zwiedzić, jeśli zapiszesz się na kurs żeglarski w AZS-ie". I rzeczywiście sprawdziło się.
- Zrealizował Pan obietnicę z plakatu?
- O tak, z nawiązką.
- Biologia i żeglarstwo. W pewnym momencie te dwie pasje się skrzyżowały...
- Tak. Zresztą żeglarstwo to jest przyroda - morze, wiatr, rośliny, zwierzęta, ale i porty, do których się dopływa. A tam całe bogactwo przyrody. Naturalnie nie wszyscy się nią interesują. Rasowy yachtsman zasiada w kokpicie, ze szklaneczką trunku, obserwuje ludzi chodzących po kei - ludzie obserwują jego. Można więc spędzać czas w porcie w taki sposób, a można inaczej. Już wpływając do portu, typowałem miejsca, do których chciałem potem dotrzeć. Jakiś park narodowy, góra, skupisko ciekawych roślin albo zwierząt itp. Zawsze też - o czym wspominałem - starałem się z tych wędrówek coś zabrać do domu.
- Żeglarstwo jest sportem elitarnym. Jak uprawiało się te dziedzinę w czasach PRL-u?
- Z Wojtkiem Jacobsonem przygotowujemy teraz książkę o Ludku czyli kapitanie Ludomirze Mączce, legendzie polskiego żeglarstwa. Swoją przygodę z morzem zaczynał w powojennych latach. Wówczas żeglarstwo musiało mieć silną podbudowę ideologiczną. Organizowano więc Regaty Przyjaźni, Regaty Pokoju itp. Jeśli ktoś miał jakieś wątpliwości, zawsze można było zapytać: "Nie mogą odbyć się Regaty Przyjaźni? Czy macie coś przeciwko przyjaźni ze Związkiem Radzieckim i NRD?..."
W 1957 roku dwa jachty: Zaruski i Zew Morza popłynęły do Narwiku po ziemię z pola bitwy. Był to przejaw październikowej odwilży - wcześniej mówiło się tylko o Lenino, teraz zaczęto mówić także o Narwiku, Tobruku i Monte Cassino. W tym rejsie brał udział właśnie Ludek Mączka. Była to przełomowa wyprawa - pierwszy powojenny rejs oceaniczny (na północny Atlantyk).
Dzisiaj w żeglarstwie najważniejszą sprawą jest zdobycie sponsora. Należy więc wymyślić coś takiego, czego jeszcze nikt do tej pory nie robił np. rejs wanną albo odwróconą do góry dnem łódką dookoła świata. Wymyśla się wyczyny, które nikomu nie służą. W czasach PRL-u nie trzeba było mieć sponsorów, ale trzeba było mieć poparcie władz. Do rejsów zawsze wymyślaliśmy jakieś uzasadnienie, ale takie, które czemuś służyło np. związane z wydarzeniami historycznymi. Ale na pewno wyglądało to inaczej niż dzisiaj.
- A czy rejs Marią też miał uzasadnienie ideologiczne?
- Maria niczego nie potrzebowała. Ludomir Mączka przepracował 4 lata w Zambii, w potwornych, katorżniczych warunkach. Był geologiem i budował tam tunele oraz kopalnie. Prowadził też badania geologiczne, co w tym tropikalnym klimacie nie było łatwe. Przypłacił to malarią, która ciągnęła się za nim do końca życia.
Zarobił tam jednak tyle, że mógł kupić swój pierwszy, prywatny jacht. To był kaprys - powinien był kupić Fiata, domek albo mieszkanie dewizowe i żyć sobie spokojnie. A on tymczasem wydał te pieniądze na jacht i popłynął w świat. Zanim wyruszył musiał zdobyć pozwolenie z Ministerstwa Sportu. Trzeba było wypełnić stos formularzy. W jednym z nich w rubryce: "cel płynięcia", Ludek wpisał: "dla przyjemności". No i miał nieprzyjemności (śmiech). Warszawscy urzędnicy krzyczeli, że oni nie są dla przyjemności, tylko dla sportu. A Ludek popłynął nie dla sportu, tylko dla przyjemności. Rejs trwał 11 lat. W tym czasie i Ludek i Maria stali się legendą.
Ja z Ludkiem popłynąłem w drugi rejs dookoła świata. Była to wyprawa nie tylko żeglarska, ale i naukowa. Ludek był geologiem, ja - przyrodnikiem, reszta załogi miała podobne zainteresowania. Rejs rozpoczął się 31 lipca 2000 roku. Błogosławieństwa na drogę udzielił Prezydent Szczecina, Edmund Runowicz, który wręczył nam proporzec Szczecina. Ten proporzec powiewał na sztagu jak staliśmy w porcie. Maria zawsze zwracała uwagę na siebie tym, że jest jachtem mahoniowym, pomalowanym bezbarwnym lakierem. Nie plastikowa mydelniczka piękna, wypieszczona, tylko taki prawdziwy jacht, trochę z dawnej epoki. A druga sprawa to ten proporzec. Ludzie podchodzili do nas i pytali: "Co to za państwo ma taką banderę?". Do domu powróciliśmy w 2003 r.
- Okazało się, że Ziemia jest okrągła...
- Tak, Ziemia jest okrągła. Ale co z tego wynika? Że to, co zostawisz za sobą znajdziesz przed sobą.
- Nie można więc uciec od problemów, od szarości, codzienności.
- To też. Ale jest jeszcze coś co nazywam echem. Człowiek nie żyje na scenie i często zachowuje się tak, jakby nikt go nie widział: robi miny, garbi się itp. A okazuje się, że inni to widzą. Zdarza się, że jakieś nasze zachowanie zapadnie komuś w pamięć. Można powiedzieć, że całe życie jesteśmy ambasadorami. Dam przykład. Niedawno byliśmy w Egipcie. Ośrodek, w którym mieszkaliśmy, był zdominowany przez Rosjan - przeważnie nieprzyjazne twarze, pogardliwe traktowanie innych, żadnego kontaktu, żadnego uśmiechu. Pokolenia kształtowane przez komunizm. Może to była jakaś wyjątkowa grupa, ale ci ludzie zaistnieli tam jako ambasadorzy Rosji. To dotyczy także nas - to, jacy jesteśmy, świadczy o Polsce i Polakach. Ale nie tylko zagranicą. Młody szczecinianin idzie ulicą, trzyma w ręku butelkę piwa, przeklina. W oczach obcokrajowców, których coraz więcej jest w naszym mieście, on także jest ambasadorem. Ambasadorem Szczecina, ambasadorem Polski. Dobrze o tym pamiętać.
- Co daje żeglarstwo?
- Pokorę. Docenia się to, że nikomu nic się nie stało, że wszystko dobrze się układa, że nie było awarii, że udało się przeżyć kolejny ładny dzień. Co jeszcze? Otwartość wobec ludzi. Żeglarstwo uczy tez współpracy i myślenia o innych. A czasami daje też taką potrzebę wyciszenia, zadumy, refleksji, cieszenia się tym, że właściwie nic się nie dzieje: że jacht płynie, że żagle są dostrojone do wiatru... Można by powiedzieć, nuda. Natomiast jeżeli wszystko współgra, jeżeli się czuje, że łódka jest szczęśliwa - to jest sytuacja, kiedy człowiek nic nie robiąc przeżywa bardzo dużo.
- Czy w Szczecinie czuć morze?
- Kiedyś ta morskość Szczecina była wyznaczona z urzędu: stocznia produkuje, rybacy łowią, statki PŻM wypływają w morze. W gazetach ogólnopolskich pisano np. o tym, że do szczecińskiego portu wpłynął długo oczekiwany statek z cytrusami i choć do świąt pozostało już niewiele czasu, portowcy dołożą wszelkich starań i wykonają przed terminem plan. Albo że wyeksportowano kolejną tonę węgla, kolejny statek spłynął z pochylni itd. Obecnie nie pisze się o sprawach związanych z produkcją , jej miejsce zajęło „ożywione” życie polityczne, zbrodnia, seks. Okazało się, że w Szczecinie - oprócz tej produkcji - bardzo niewiele mamy akcentów morskich. Jak przyjeżdżają do nas znajomi obcokrajowcy, to jest kłopot. Najpierw prowadzę ich na Zamek Książąt Pomorskich, przeważnie jest tam jakaś ciekawa wystawa, później Wały Chrobrego, następnie Jasne Błonia i pomnik Czynu Polaków - cudowny monument, powietrzny, lecący w niebo.
Jeśli to są plecakowcy, to idziemy z nimi w Góry Bukowe na cały dzień, jeśli żeglarze, to płyniemy na Jezioro Dąbskie. Ale na tym się kończy. Miasta tej wielkości mają ogród botaniczny i zoologiczny. A jeśli są to miasta podobnie usytuowane jak nasze to: akwarium i muzeum morskie. Takie muzeum było tu tuż po wojnie - zostało zlikwidowane. Tu był dział przyrody z wystawami zwierząt, geologii historycznej i dynamicznej. Naprawdę piękne, bogate, ciekawe dydaktycznie. Wiem, bo sam je na polecenie zwierzchników likwidowałem. Trzykrotnie pracowałem w muzeum na Wałach Chrobrego. W 1969 roku brałem udział w rejsie na łowiska Afryki, przywiozłem dużo ryb. Z tego powstała fantastyczna wystawa "Przyroda morza". Resztki tej wystawy są w Świnoujściu w Muzeum Rybołówstwa np. piękna żaglica (robiłem ją tymi rękami), ogromna barakuda, włócznik, samogłów i inne okazy. W Szczecinie tego już nie ma. W roku 1997 zorganizowałem wystawę "Polacy w wyprawach polarnych". Takiej nikt dotąd w Polsce nie zrobił! I tę wystawę, która mogłaby być wizytówką Szczecina, także polecono mi rozebrać. Podaję te przykłady, żeby pokazać, że w naszym mieście jest wiele cennych inicjatyw, ale często są one marnowane.
Podoba mi się wizja rozwoju Szczecina, którą niedawno przedstawił pan prezydent Krzystek - pomysł na poszukanie tożsamości poprzez zwrócenie się ku wodzie, ekologii, turystyce. Uważam, że powinniśmy się wszyscy zjednoczyć wokół prezydenta, stworzyć blok, o który mógłby się oprzeć. Chciałoby się być dumnym z tego miasta, kochać je, cieszyć się z tego, że coś nowego się pojawia, że jest jakiś pomysł. Może to są slogany, ale ja tak czuję.
- A jakie są Pana plany, wizje, wyzwania?
- W tej chwili takim wyzwaniem jest zwodowanie książki "Mam na imię Ludomir". Odbędzie się w czasie Dni Morza w piątek, 13 czerwca, o godzinie 18 na statku Ładoga. Co poza tym? Chciałbym pochodzić po górach. Planujemy też z żoną podróż do Nepalu. I oczywiście Szkoła pod Żaglami. Od czasu do czasu pływam z młodzieżą na Kapitanie Głowackim, Darze Szczecina i innych jednostkach. Czasem w czasie takiego rejsu poznaję młodego człowieka, z którym, mimo różnicy wieku, poglądów, ilości owłosienia na głowie, przez lata trzymamy kontakt, pisujemy do siebie. Miło patrzeć, jak ci młodzi ludzie rozwijają się, rozkwitają. I tak a propos: sprawa żaglowca Fryderyk Chopin. Jeśli szukamy tożsamości i ikony miasta, to Szczecin powinien mieć taki statek! Jest co prawda Dar Szczecina, ale to jest tylko jacht. Natomiast bryg, Fryderyk Chopin z napisem na rufie: Szczecin to jest moje marzenie. Byłby ambasadorem naszego miasta. Tylko musi być ze Szczecina, musi być nasz, bo w tej chwili jest z Warszawy.
- Dziękuję za rozmowę.
Szczecin, 17 kwietnia 2008 r.