Monika Szwaja
- Kiedyś napisałaś o sobie "Moje życie obfituje w osiagnięcia. Dla uczciwosci muszę przyznać, że równie obficie upstrzone jest porażkami, ale kto by sie nimi przejmował". Naprawdę tak sądzisz?
- (śmiech) Należy się przejmować porażkami, natomiast nie należy sie nimi chwalić.
- Wyciagać wnioski i iśc dalej...
- Tak. Każdy ma na swoim koncie jakieś porażki. Jestem przeciwna takiemu trendowi, aby młodzież ukierunkowywać tylko na sukces. Przecież to jest chore.
Wczoraj oglądałam odcinek mojego ulubionego serialu pt. "Kryminalni". Był tam facet, którego mamuśka ukierunkowała wyłącznie na sukces.
A ponieważ coś mu w życiu się nie udało, zaczął strzelać do ludzi. Przecież życie składa się nie tylko z sukcesów. I nie wszyscy możemy byc najlepsi. Jeden jest najlepszy, a cała reszta to normalni ludzie, którzy są po prostu dobrzy... Porażki są wpisane w nasze życie i w nasze doświadczenia. Bez nich bylibyśmy ubożsi. One nas wzbogacają w tym sensie, że kształtują nam charakter. Uczymy się radzić sobie z życiem.
- Kim jesteś? Nauczycielką, pisarką, miłośniczką gór, wielbicielką ludzi gór, ludzi morza, szant, śmigłowców, telewizji...
- Myślę, że tak naprawdę jestem idealnym dziennikarzem, ponieważ znam sie na wielu rzeczach po wierzchu...
- Genialny dyletant?
- Zaraz genialny... . Niczego do końca nie zgłębiłam, wiele rzeczy znam tylko powierzchownie. Ale najważniejsze, żeby wiedzieć gdzie szukać. Świat interesuje mnie w swojej niesłychanej różnorodności. Byłoby mi więc szkoda zagrzebać się tylko w jednej dziedzinie.
Jest jeszcze tyle ciekawych rzeczy, których można spróbować. Przecież książki zaczęłam pisać dopiero po pięćdziesiątce.
Dwa tygodnie temu byłam pierwszy raz w rejsie jachtem. Wiem, że wielu moich czytelników myśli, że wcześniej pływałam. Taki - jakże niesłuszny wniosek - wyciągnęli z moich książek. A to przecież jest efekt dziennikarskich umiejętności: podpatrujesz innych i wiesz, jak to opisać. Dlatego właśnie ludzie myśleli, że ja jestem - ho! ho! - starą żeglarką. Prawda jest taka, że ta podróż katamaranem była moim pierwszym żeglarskim doświadczeniem. I to jakim! Pływałam po Morzu Karaibskim! Myślę więc,
że w każdym wieku można zacząć robić coś nowego.
- Na przykład wystąpić z recitalem na Shanties czyli Festiwalu Piosenki Żeglarskiej w Krakowie.
- To był żart. Ale dobry żart musi być starannie przygotowany. Wspólnie z koleżankami wystąpiłyśmy w charakterze zespołu szantowego Stare Dzwonnice. Był to rodzaj hołdu (ale na wesoło), który złożyłyśmy legendarnej grupie Stare Dzwony. Taki żart mógł udać się tylko na tym festiwalu, z tej przyczyny, że wszyscy wiedzieli, o czym śpiewamy, do czego nawiązujemy, z czego pokpiwamy. Publiczność bawiła się świetnie i owacje były burzliwe. Jest to numer nie do powtórzenia.
Ale mieć coś takiego w doświadczeniu, to jest fantastyczna rzecz.
- Chciałam powrócić jeszcze do wywołanego przez Ciebie tematu otwartości na świat, na różne dziedziny życia. Mam wrażenie, że obecnie edukowanie młodzieży dąży do wąskiej specjalizacji. Będziemy świetni, ale tylko w jednej dziedzinie. Ale nie będziemy już wiedzieli co napisał Tołstoj...
- Mam nadzieje, że nie wszyscy dadzą się w to wrobić. Bo po co są specjalizacje? Po to, żeby ludzie coraz więcej pracowali. A potem coraz więcej kupowali. A później na nic innego nie mają już czasu. Z przerażeniem patrzę na trzydziestolatków, którzy są już na progu zawału. Jak się z nimi rozmawia przez telefon, to są zawsze zdyszani. Dzwoni taki do mnie i słyszę, że facet gdzieś biegnie. Oni zawsze są w biegu. Nie wiedzą, że żyją! Muszą robić karierę, muszą gdzieś zdążyć, bo coś się zawali... A przecież tak naprawdę nic się nie zawali. Daliśmy się nabrać wielkim producentom, wielkim korporacjom, które chcą sobie stworzyć konsumentów. Uwierzyliśmy, że trzeba mieć koniecznie: nowy samochód, nowe mieszkanie, lepsze standardy. A jeżeli te nasze standardy będą trochę gorsze, a za to będziemy czytali Tołstoja i biegali do filharmonii, to może będzie nam się żyło przyjemniej. I pełniej.
Martwię się trochę o ten świat. Mam jednak nadzieję, że młodzi ludzie wykażą trochę zdrowego rozsądku i nie dadzą się zwariować.
- Czym jeszcze się martwisz?
- Różnymi rzeczami. Na przykład wczorajszy śnieg złamał mój ukochany żarnowiec. Już niedługo miał zacząć kwitnąć, ale nie zakwitnie, bo go złamało...Martwię się też własnym zdrowiem i cudzym zdrowiem. Och! Mam tysiące zmartwień!
- A czym się cieszysz?
- Drobiazgami. Jest taki wiersz Norwida "Daj mi wstążkę błękitną". Kończy się tymi słowami:
"Bywałem ja - od Boga nagrodzonym,
Rzeczą - mniej wielką:
Spadłym listkiem, do szyby przyklejonym.
Deszczu kropelką..."
I o to chodzi. Można cieszyć się wspaniałym rejsem po Karaibach, ale też tym, ze kwiatki w ogrodzie już kwitną i że psy ucieszyły się z mojego powrotu. A najbardziej cieszę się tym, że udał mi się syn - że nie dał się zwariować jeśli chodzi o gonienie za karierą, że korzysta z życia i potrafi się nim cieszyć. Bardzo jestem rada. Bardzo.
- Jak to jest z Twoją szczecińskością?
- Moja szczecińskość zaczęła się, kiedy miałam trzy lata. Urodziłam się w lesie, dokładniej w leśniczówce, ale potem tata zachorował na serce i musiał przenieść się do miasta. Zaczął pracować w Dyrekcji Lasów Państwowych i razem z tą dyrekcją trafiliśmy najpierw do Gorzowa, a potem do Szczecina. Mama opowiadała, że miałam wtedy pretensje do rodziców o to, że nie mieszkamy w "całym mieście". To dlatego, że Szczecin był wtedy zburzony. Z morza gruzów wystawały nieliczne kamienice. Mieszkałam wtedy na Matejki. Dookoła były ruiny budynków. W pobliżu Park Żeromskiego, do którego mama nie pozwalała mi chodzić, bo tam pałętali się jeszcze jacyś dziwni ludzie. Obok nas - tam gdzie teraz jest Dom Marynarza - był pałacyk. Mówiliśmy o nim "spalony dom". Wokół niego był piękny ogród, gdzie rosły magnolie, rajskie jabłka... Takie miałam dzieciństwo. Potem ten Szczecin rósł razem ze mną. Jestem wrośnięta w to miasto, ono jest moje. Bardzo je kocham, chociaż mnie denerwuje, ale w końcu czasami rodzina też Cię denerwuje, chociaż ją kochasz.
- A Twoje Podjuchy?
- A moje Podjuchy? Gdyby tak wrzucić w nie trochę kasy, to Pogodno mogłoby sie schować (śmiech). Bo Podjuchy mają to, czego nie ma Pogodno - są cudownie położone: na peryferiach miasta i na górkach. A z tych górek są tak obłednie piekne widoki na Szczecin w dolinie. I na te wszystkie wody, które otaczają miasto. W Podjuchach są stare wille i nowe wille. Ludzie z pieniędzmi zaczęli sie tam budować; ludzie z mniejszymi pieniędzmi wykupują tam mieszkania. Tam powstają ciągle nowe osiedla, bardzo sensownie zaprojektowane, bo nie są to jakieś potworne wieżowce jak na Słonecznym, tylko ciągi niewysokich budynków. Brakuje tylko jednego: pieniędzy, żeby zrobić porządek. Na przykład wyrównać ulice. Co z tego, że jest to stary, zabytkowy bruk, skoro plomby z zębów wypadają, kiedy się po nim jedzie. Kiedyś od tego trzęsienia rozleciał mi się reflektor od samochodu.
Generalnie jednak: cudowna dzielnica! Mnóstwo zieleni...
- A ludzie?
- Ludzie? Sympatyczni. Tam mieszka wielu sympatycznych ludzi.
- Wydaje mi się, że w takich dzielnicach mieszka się podobnie jak w małych miejscowościach. Na przykład: że wszyscy się znają...
- Tak. Co prawda Podjuchy są dużą dzielnicą, ale w tej części, gdzie mieszkam i chodzę na zakupy, to jestem znana. W kwiaciarni, w sklepiku. Mówią: "Pani Moniko! Syn był niedawno." To jest takie trochę wsiowe, ale bardzo sympatyczne. A gdyby w sklepie u pana Miecia zabrakłoby mi pięciu złotych, to na pewno nie byłoby to problemem. Fajnie się mieszka w Podjuchach.
- Czy wiesz, za co szczecinianie są Ci wdzięczni? Za to, że nas uwieczniłaś. Te nasze ulice, place, miejsca, cukiernie, do których chodzimy po ciastka, kawiarnie i oczywiście ludzie. Twoje książki są bardzo mocno osadzone w scenerii Szczecina i - co tu dużo ukrywać - to nam się podoba!
- Wyciągnęłam wnioski z doświadczeń Ani z Zielonego Wzgórza. Nie wiem, czy pamiętasz, jak Ania napisała swoje pierwsze opowiadanie o miłości. Było okropne, bo wydumane. Działo się wszędzie i nigdzie i traktowało o problemach, o których Ania nie miała pojęcia. Dopiero drugie opowiadanie, którego akcję osadziła w swoim Avonlea, zyskało uznanie i zostało opublikowane. I druga rzecz: niezwykła popularność i sympatia, jaką cieszą się książki Małgorzaty Musierowicz, która akcję swojego cyklu osadziła w Poznaniu. Pomyślałam więc sobie, że Szczecin też wart jest opisania. To przecież niesłychanie malownicze miasto. Od dziecka byłam nim zafascynowana. Chodziłam do szkoły na Małopolskiej. Teraz jest inaczej, ale kiedyś była tam Piątka. Do szkoły szłam 10 minut, a ze szkoły dwie godziny, w porywach do trzech. Przecież tuż obok były Wały Chrobrego z przepięknym widokiem na Odrę. Na moich oczach budowały się statki! Inne przypływały. Wiązały się z tym fascynujące historie. Każdy statek skądś przypłynął, jakąś banderę miał na rufie, egzotycznie brzmiącą nazwę...
Wspominałam już, że pamiętam zburzony Szczecin. On się przy mnie odbudowywał. Ale najpierw trzeba go było odgruzować. I my dzieciaki biegaliśmy popatrzeć, pomóc, poprzeszkadzać. Uczestniczyliśmy w tym wszystkim. To było takie dotykanie historii.
A potem zaczęłam pracować w telewizji i - choć nie byłam jeszcze wtedy dziennikarką - zaczęłam poznawać kapitanów, ludzi kultury, nauki, artystów. To wszystko jest miastem.
A do tego historia. Przecież Szczecin jako organizm miejski w tym kształcie istnieje niewiele ponad sto lat. Jeśli patrzymy na mapy Szczecina z sprzed 1873 roku (kiedy burmistrz Herman Haken zdecydował o przebudowie miasta), widzimy jakieś dziwne, ogromne forty. I jak z tego powstało miasto? To działa na wyobraźnię.
Uważam, że mamy szczęście, że tutaj mieszkamy.
- Tylko to szczęście czasami trochę boli.
- Tak. Jak coś nie wychodzi, jak nie wierzymy, że nam się uda, jak marnujemy możliwości, których przecież tyle mamy...
- Wtedy boli tym bardziej.
- Tak. Jest tyle rzeczy, których nie udało się zrobić. Ale też wiele się udało.
- Czyli powracamy do punktu wyjścia: do sukcesów, porażek i umiejętności wyciągnięcia wniosków z tych ostatnich.
- Tak. Ale chciałabym, żebyśmy umieli wyciągać wnioski nie tylko z własnych doświadczeń, ale i z cudzych. Żebyśmy się paru rzeczy nauczyli od Wrocławia, Zazdroszczę Wrocławiowi centrum. U nas po godzinie 20 życie w mieście zamiera. Wszyscy siedzą w domu i oglądają "M jak Miłość". A tam jest inaczej. Myślę, że my ciągle płacimy za to, że Uniwersytet Stefana Batorego, który jechał do nas z Wilna zatrzymał się w Toruniu, natomiast Lwowski dojechał do Wrocławia. A uniwersytety są kulturotwórcze. Ten nasz, który ma niewiele ponad dwadzieścia lat jeszcze długo będzie musiał pracować. To jest tak jak z trawnikiem. Anglik i Amerykanin mają trawniki. Angielski jest piękniejszy. A przecież i Amerykanin i Anglik strzygą go co tydzień. Tylko że Anglik robi to już od trzystu lat...
- Ale za trzysta lat ten nasz Szczecin będzie miał... cudowny trawnik.
- (śmiech) A poważnie: warto uczyć się od Wrocławia, od Poznania, może trochę od Krakowa... Ale niekoniecznie od Warszawy.
Szczecin, 9 kwietnia 2008 r.